Bazar Różyckiego, Warszawa, lata 50.
Tu nie chodziło tylko o handel – tu biło serce całej Pragi. Głośne, hałaśliwe, pachnące, szemrane. Różyc nie był zwykłym bazarem – on był światem w pigułce, osobnym mikrokosmosem, który rządził się swoimi prawami i legendami.
– „Gorące flaczki, jeszcze parzą w ręce!”
– „Pyzy, gorące pyzy! Jak u mamy!”
Parujące michy, aluminiowe sztućce i ten zapach tłuszczu, czosnku i pieprzu – który wbijał się w nozdrza tak mocno, że zostawał na ubraniach do wieczora.
Zegarki „z Ruskiego”, perfumy z NRD, dżinsy Levi’sy „z przemytu”, rajstopy z ameryki , podrabiane papierosy, a nawet… części do Syreny z rozbiórki. Czasem spod lady, czasem „na zeszyt”…
Oczywiście. Mistrzowie iluzji i złodziejskiej elegancji. Krzyk, tłum, napięcie jak u Hitchcocka. W trzy sekundy mogłeś przegrać dniówkę ojca albo buty z odpustu. A jak się zorientowałeś – już cię nie było. Ich też
Tu się załatwiało „mięso spod lady”, „skórę z Konga”, „plater z demobilu” albo „kieliszki z NRD”. Byli stali klienci, byli kombinatorzy, byli cwaniacy. Ale byli też zwykli ludzie – ci, co przyszli po życie: trochę mięsa, kapusty, mydło i słowo.
Z każdym dniem, każdym rokiem, Różyc stawał się bardziej legendą niż miejscem.
Bruk mokry po porannym deszczu. Konie jeszcze jeżdżą obok samochodów. Garnitury trochę za duże, suknie trochę wyblakłe, ale twarze prawdziwe.
To nie była tylko Warszawa.
To była Praga – dumna, twarda, niepokorna.

Zostaw komentarz